Budzik nastawiony jak co dzień na 5:10. Zadzwonił, dzwonił bez litości, a ja, choć twardo spałam (przynajmniej próbowałam), musiałam w końcu przyznać, że to nie jest sen. Pięć długich sygnałów brzęczało w głowie jak przedsmak trudnego dnia. Udawałam jeszcze przez chwilę, że mnie to nie dotyczy, że mogę spać dalej, ale prawda była brutalna – dzień się zaczął, a ja musiałam w nim uczestniczyć.
Pacnęłam telefon. Jeszcze chwila. Czy pół godziny to chwila? Pewnie tak – jeśli odpowiednio zinterpretować teorię względności. W końcu dowlokłam się do łazienki, odbębniłam codzienny rytuał i spojrzałam na zegarek. Czas na kawę. Stop! Nie, to nie może być prawda. Nie ma czasu na kawę! W takich chwilach człowiek zaczyna wątpić w sens życia.
W pośpiechu naciągam kurtkę, szarpię się z butami. Klucze? Są. Wypadam z domu jak z armaty. Decyzja strategiczna – wsiąść we wcześniejszy tramwaj i kawę zafundować sobie w pracy. Wizja tej chwili przyjemności motywuje mnie do szybszego marszu. Aż tu nagle… czerwone światło na przejściu. Wiatr, który wyje, jakby Wiedeń leżał na końcu świata. Wieje tak, że głowę urywa, a ja myślę, że może czapka to nie taki głupi wynalazek. Nawet w maju.
Dwuminutowe czekanie na światłach trwa jak całe licealne lekcje chemii podczas repety. W końcu docieram na przystanek. Tramwaj za osiem minut. Wchodzę do przystankowej budki i od razu dostaję bonus: sąsiada palacza. Człowieka tolerancyjnego – jego papieros nikomu nie przeszkadza, a już na pewno nie jemu. Szybka decyzja – wiatr czy smród? Zdezerterowałam na wiatr.
Tramwaj wjeżdża na przystanek. Wbijam ostatnia, nie będę przecież z rana robić szaszoru. Wolne miejsce? Ha! Piękne wspomnienie. Ale to jeszcze nic. W środku – uwaga – SMRÓD. Taki wielki, jak te litery. Zestaw aromatów godny menu w piekle. Nieumyte zęby, przepocone pachy, ubrania, które ostatni kontakt z wodą miały prawdopodobnie w zeszłym sezonie. A wszystko to doprawione zapachem połowy butelki perfum, czosnku i papierosowego dymu.
Skrzypi przegub wagonowy, z tyłu piszczy jakaś melodyjka z czyjegoś telefonu, a z boku siedzi młoda dziewczyna. Słuchawki w uszach, muzyka tak głośna, że chyba cały tramwaj może cieszyć się jej gustem. Rytmiczna, skoczna – zupełnie nie mój klimat na tę porę dnia, ale przynajmniej dziewczyna nie traci czasu na przejmowanie się tym, że kiedyś straci słuch.
Kiedy tramwaj mija trzeci przystanek, kac z niewyspania osiąga apogeum, a ja zastanawiam się, po co to wszystko. Może wczesne wstawanie to jednak mit, który warto obalić? Może człowiek nie jest stworzony do tego, by podziwiać wschody słońca, a zamiast tego powinien otworzyć oczy dopiero przy śniadaniu w okolicach południa?
Na razie jednak poranne tramwajowe tortury to moja rzeczywistość. Ale kto wie – może kiedyś wymyślą teleportację i uda się przeskoczyć te drobne niedogodności życia. Na razie – kawa w pracy musi wystarczyć jako namiastka szczęścia.
Publikuję odświeżony felieton sprzed kilku lat. Ja go lubię, a Ty?
Poranny survival w Wiedniu