Ach, Wiedeń! Miasto walców, Sachertorte i… wielu niespodzianek. Jeśli właśnie przeprowadziłeś się do stolicy Austrii lub planujesz dłuższy pobyt tutaj, to mam dla Ciebie garść bezcennych rad. Jako wieloletnia mieszkanka tego cesarskiego miasta, przeszłam przez wszystkie możliwe wpadki i niezręczne sytuacje. Poczytaj, żebyś Ty nie musiał/a. Oto lista rzeczy, których absolutnie NIE POWINIENEŚ robić w Wiedniu, chyba że marzysz o tym, by utrudnić sobie życie. Te wskazówki bowiem sprawią, że Twoje życie w Wiedniu stanie się lżejsze, a Ty unikniesz wielu pułapek czyhających na świeżo upieczonych ekspatów.
Ten tekst to żartobliwe spojrzenie na wiedeńską codzienność – z przymrużeniem oka i szczyptą ironii. Jeśli szukasz poradnika, jak żyć w Wiedniu, to niestety, ten tekst Ci nie pomoże. No może trochę, bo nie trudno wyciągnąć wnioski ;)
Gotowy na wiedeńską przygodę? Zapnij pasy i ruszajmy! Czego nie należy robić w Wiedniu:
1. Sobotnie zakupy w SCS – przygoda dla odważnych
Shopping City Süd w sobotę? Tylko dla tych, którzy lubią ekstremalne wyzwania! Niegdyś dumny posiadacz jednego z największych parkingów w Europie, SCS w szósty dzień tygodnia zamienia się w pole bitwy o miejsce parkingowe. Szczególnie okolice IKEI przypominają bardziej zatłoczone ulice Tokio niż spokojne przedmieścia Wiednia. Wewnątrz centrum handlowego czeka na Ciebie prawdziwy ludzki potop. Korytarze między sklepami zamieniają się w rwące rzeki shopoholików, gdzie płyniesz z prądem, czy tego chcesz, czy nie. Próba wyprzedzenia kogoś, zwłaszcza z wózkiem dziecięcym, to misja niemożliwa. A propos dzieci – place zabaw to istne pola bitwy. Maluchy stoją w kolejkach do zabawek z determinacją godną kolejki po nowy model iPhone’a. Po kilkunastu minutach tego szaleństwa, hałasu i tłoku, Twój entuzjazm do zakupów wyparuje szybciej niż woda na Saharze. Jeśli jednak musisz się zmierzyć z tym zakupowym Armageddonem, oto kilka strategii przetrwania:
- Bądź jak ninja – przybądź zaraz po otwarciu, zanim tłumy się zbiorą.
- Planuj jak generał – ustal dokładną trasę i trzymaj się jej jak ratunku.
- Bądź jak mnich – zachowaj spokój ducha w obliczu zakupowego chaosu.
Pamiętaj, sobota w SCS to nie zakupy, to survival.
2. Spacer bez patrzenia pod nogi – czyli wiedeńska ruletka dla pieszych
Wiedeń to miasto kultury, muzyki i… psich niespodzianek na każdym kroku! Plaga psich kup nadal trwa, mimo heroicznych wysiłków władz miasta. Nawet kampania o wdzięcznej nazwie „Nimm ein Sackerl für mein Gackerl” („Weź torebkę na moją kupkę”) nie zdołała całkowicie rozwiązać tego aromatycznego problemu. Małe, brązowe pułapki czają się wszędzie. Na chodnikach, w bujnej trawie parków, a nawet na placach zabaw – żadne miejsce nie jest bezpieczne. I nagle – siup! – kolejna kupka ląduje na ziemi, a właściciel psa udaje, że właśnie fascynuje go architektura pobliskiego budynku: „Co? Jaka kupka? Ja nic nie widziałem.”
Pamiętam, jak mój roczny syn, pełen radości życia, wlazł prosto w taką rozwolnioną „niespodziankę” o wyjątkowo silnym odorze! Wiązanka, która mi się wtedy wyrwała, mogłaby zawstydzić nawet najbardziej hardych wiedeńskich dorożkarzy.
Dlatego, drodzy spacerowicze, bądźcie czujni! Spacerując po Wiedniu, trzymajcie głowę w chmurach, ale oczy przy ziemi. Kto wie – może właśnie unikniecie małej, pachnącej „pamiątki” z waszej wiedeńskiej przygody.
3. Zatrzymać się na mrugającym zielonym… czy nie zatrzymać
Światła na skrzyżowaniu. Migające pięć razy zielone światło, w odróżnieniu od wielu innych krajów, to dla kierowców niemal poetycka zapowiedź zmiany – sygnał, że za chwilę nastąpi taniec świateł: najpierw żółte, a potem czerwone. Każdy doświadczony wiedeńczyk wie, że te kilka migających sekund to ostatnia szansa, aby przeskoczyć przez skrzyżowanie. Kierowcy momentalnie włączają tryb rajdowy, przyspieszając jakby za chwilę miałprzed nimi wyrosnąć mur. Kto nie ryzykuje, ten nie jeździ, prawda? ;)
No, chyba że kierowcą jest mój mąż… Wtedy scenariusz wygląda zupełnie inaczej. Podczas gdy inni kierowcy cisną gaz do dechy, mój małżonek zamienia się w modelowego przestrzegacza przepisów. Mrugające zielone to dla niego sygnał, aby delikatnie nacisnąć hamulec i spokojnie się zatrzymać. Mój mąż pewnie w głowie powtarza: es geht um Prinzip (Chodzi o zasady!) – to ulubione powiedzonko wielu Austriaków. W jego wykonaniu to performans, gdzie każde skrzyżowanie to scena, a światła – reżyser przedstawienia pod tytułem „Ordnung muss sein”.
Moja rada? Bądź czujny i obserwuj! W końcu lepiej bezpiecznie dojechać niż efektownie nie dojechać wcale! Pamiętaj, że mrugające zielone to zaproszenie być może do przyspieszenia, ale przede wszystkim przypomnienie o tym, że czas na refleksję i ostrożność!
4. Otwierać drzwi bez spoglądania przez wizjer
GIS – trzy litery, które potrafią wywołać zimny pot u niejednego mieszkańca Wiednia. Ta słynna opłata radiowo-telewizyjna to nie tylko parędziesiąt euro miesięcznie, ale prawdziwy test nerwów i umiejętności kamuflażu. Za co płacimy? Za możliwość oglądania nie zawsze porywających produkcji telewizji państwowej. Teoretycznie opłata jest obowiązkowa, gdy posiadasz odbiornik TV. Ale nie wszyscy, z powodów „oszczędnościowych” (czytaj: chcą mieć na jeszcze jeden Wiener Schnitzel), decydują się ją uiszczać. I tu zaczyna się prawdziwy wiedeński sport ekstremalny – unikanie kontroli GIS. Dlatego, drodzy mieszkańcy Wiednia, zawsze, ale to zawsze, patrzcie przez wizjer! Gdy zobaczysz podejrzanie wyglądającego pana z teczką, który nie wygląda ani na dostawcę pizzy, ani na sąsiada – to prawdopodobnie kontroler GIS. W takiej sytuacji masz dwie opcje:
- Udawać, że cię nie ma. Klasyka gatunku, sprawdzona przez pokolenia.
- Otworzyć drzwi i z kamienną twarzą oznajmić, że twój telewizor to w rzeczywistości bardzo duża mikrofalówka
Pamiętaj jednak, że ta taktyka nie zadziała przy podatku kościelnym. Oni zawsze cię znajdą, nawet gdybyś się ukrył w krypcie katedry św. Szczepana. A jeszcze gorszy jest urząd skarbowy – przed nimi nawet schowanie się w Dunaju nie pomoże.
Następnym razem, gdy usłyszysz dzwonek do drzwi, a nie spodziewasz się gości – spójrz przez wizjer. To może uratować twój budżet… i nerwy. Bo w końcu, czy jest coś gorszego niż niezapowiedziana wizyta kontrolera GIS, gdy właśnie usiadłeś do maratonu Netflix na nielegalnie posiadanym telewizorze?
5. W niedzielę iść na Praterze do Billi na zakupy
Gorsza decyzja niż zakupy w sobotę w SCS. Rób to tylko wtedy, gdy alternatywą jest śmierć głodowa. Serio. Z czerstwego chleba da się jeszcze coś wykombinować np. biednego rycerza (Armer Ritter), czyli chleb obtoczony w jajku i zasmażony, a może jakiś inny domowy eksperyment? Jeśli jednak nie masz nawet chleba (ani chęci na eksperymenty), skręć już lepiej na stację paliw lub baru z kebabem. Ale Billa? W niedzielę? Lepiej omijaj. To jak walka o ogień!!! W tłumie i zgiełku, z kilometrową kolejką. Nie, dziękuję!
6. Wsiąść do pustego wagonu, gdy cały skład metra jest pełny
Nie rób tego. Po prostu – nie rób. Przypomina to sytuację, gdy zobaczysz obniżkę na produkt, który nigdy nie schodzi z półki. Niby oferta nie do odrzucenia, ale zaraz poczujesz, że coś jest nie tak. Jeśli cały skład metra wygląda jak sardynki w puszce, a obok tego tłumu stoi samotny, pusty wagon, wiedz, że coś się święci. I to nie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Raz się skusiłam – cóż za błąd w ocenie. Jeszcze zanim drzwi się zamknęły, uderzyła mnie niewidzialna fala… smrodu. Kto choć raz stał obok kloszarda w metrze, ten wie, o czym mowa.
Cała podróż była jak przetrwanie na ekstremalnym torze przeszkód. Nie pomogły subtelne uniki, głębsze oddechy w rękaw, ani medytacyjne wizualizacje lasów sosnowych. Współczuję każdemu, kto doświadczył tego samego. Sobie nadal też.
Nie daj się złapać na tę „okazję”. Lepiej poczekaj na kolejny skład albo dołącz do reszty stłoczonych dusz w innym wagonie. W tłoku możesz znaleźć rozmówcę, przypadkowe spojrzenie, a może nawet podarować komuś życzliwy uśmiech – to i tak bardziej wartościowe niż przetrwanie tego samotnego smrodliwego horroru.
7. Wjechać na obwodnicę bez wcześniejszego odsłuchania informacji drogowych
Tangente – wiedeńska obwodnica, prawdziwa arteria miasta, przez którą przepływają tysiące samochodów. W teorii brzmi jak cudowne rozwiązanie: szybki przejazd przez miasto, płynny ruch, oszczędność czasu. Czasem jednak ta bajka kończy się z hukiem – dosłownie. Wystarczy jedna kolizja, drobny wypadek i cała obwodnica zamienia się w gigantyczny parking z widokiem na frustrację.
Jeśli chcesz uniknąć godzin stania w korku, zawsze sprawdzaj wiadomości drogowe przed wjazdem. Może i nie brzmi to jak najbardziej ekscytująca poranna rutyna, ale uwierz mi, twoje przyszłe ja będzie ci za to wdzięczne. Czasem 5 minut radia potrafi uratować dzień, a słowa takie jak „Staus auf der Tangente” brzmią wtedy jak ostrzeżenie przed apokalipsą. Lepiej wtedy posłuchać i wybrać alternatywną trasę przez centrum – przynajmniej tam jest szansa na ciekawe widoki, a nie tylko rzędy samochodowych zderzaków…
Wyświetl ten post na Instagramie.
хочу уснуть и проснуться в Вене
Post udostępniony przez 💛 ᴀʟᴇxᴀɴᴅʀᴀ sᴏʟᴏᴠᴇᴠᴀ 💛 (@sashaasol)
8. Oddychać na stacji Stephansplatz przez nos
Jeśli czytasz to z lekkim uśmiechem, to znaczy, że już kiedyś tam byłeś. A jeśli nie – cóż, czas na krótką lekcję o zapachu wiedeńskiego metra. Metro na Stephansplatz, serce miasta, to miejsce, przez które prowadzi każda turystyczna ścieżka i miejsce, które ma swój charakterystyczny zapach. Aromat, który raczej nie trafi na żadne promocyjne pocztówki. Skąd ten zapach? To zapach specjalnego, organicznego, stabilizującego środka, który został wstrzyknięty w grunt podczas budowy stacji.
Snują się legendy o tym, jak to w ramach akcji reklamowej ktoś próbował rozwiązać problem i postawił tam odświeżacze powietrza. Podobno miały przynieść ulgę, ale nie wiadomo, czy to miało jakiś realny wpływ na atmosferę tego miejsca.
Dlatego każda podróżująca dusza na Stephansplatzu zna jedną ważną zasadę – tu oddycha się przez usta. ;)
9. Nie mieć witaminy B
Nie, nie chodzi o suplementy diety. Tu mowa o tej najważniejszej witaminie: B jak Bekanntschaften. W Wiedniu, a zresztą pewnie i w całej Austrii, znajomości są nie mniej cenne niż umiejętności. Jasne, możesz wykuwać się na wszystkie egzaminy, harować jak wół i robić wszystko według podręcznika… Ale to odpowiednia dawka witaminy B popchnie cię dalej. Bo prawda jest taka, że „ktoś, kto zna kogoś” to często szybsza ścieżka do celu niż najdokładniej wypełnione formularze.
Można nazwać to ładnie: networking – brzmi profesjonalnie, prawda? A jednak kryje się za tym po prostu sztuka rozmów w małych grupach, spotkań przy kawie, wymiany uśmiechów i wizytówek. I wiesz, co jest najlepsze? Networking działa nawet w codziennym życiu. Potrzebujesz fachowca? Znajomy zna kogoś, kto zna kogoś. Szukasz mieszkania? W Wiedniu może to być jak szukanie Świętego Graala, ale jeśli masz kogoś z witaminą B… nagle drzwi się otwierają.
A teraz powiedzmy to wprost – smarowanie to wciąż uniwersalna praktyka. Nie chodzi od razu o koperty (to zostawmy filmom gangsterskim), ale o odrobinę wdzięku, uśmiechu i tej umiejętności, by być na właściwym miejscu, we właściwym czasie i z właściwymi ludźmi. W końcu kto powiedział, że życie ma być trudne, gdy można dodać odrobinę tej magicznej witaminy do swojego codziennego menu?
Więc, jeśli chcesz szybciej, sprawniej i z mniejszym bólem głowy przemierzać wiedeńskie biurokratyczne czy towarzyskie zakręty, nie zapominaj o tej witaminie. Bo tu, w sercu Austrii, znajomości to nie tylko dodatek – to wręcz podstawowy składnik sukcesu.
10. Przy pierwszym śniegu wierzyć, że zdąży się na czas do pracy
Śnieg zaskoczył drogowców – to nie tylko klasyk polskich nagłówków, ale i wiedeńska zmora. Mimo armii sezonowo zatrudnionych pracowników do odśnieżania, którzy przez całą zimę dostają wypłatę, a pracują tylko wtedy, gdy spadnie śnieg, rzeczywistość zazwyczaj skrzeczy i nie ma się co łudzić, że przy załamaniu pogody zdąży się na czas. Nie ma się co łudzić – jeśli w prognozie zapowiadają śnieżne załamanie pogody, to najlepiej zaopatrzyć się w cierpliwość i herbatę na drogę. Uwierzyć, że dotrzesz na czas, to jak wierzyć, że tramwaj ruszy szybciej, jeśli spojrzysz na niego wystarczająco gniewnie. Mój rekord to 2,5 h spóźnienia – podróż z mieszanką grozy i czarnego humoru, z milionem przesiadek i śniegiem w tle padającym horyzontalnie. Ale moich pacjentów też nie było…
11. W godzinach szczytu wsiąść do U6
Temat gorący – dosłownie i w przenośni. Linia U6 to metro-legenda, a jednym z jej najmocniejszych „walorów” jest specyficzny zapach, który bywa niezapomniany. Kiedyś, w szaleńczym zrywie poprawy komfortu pasażerów, rozdawano tam dezodoranty. I choć można to uznać za jedną z najdziwniejszych akcji w historii transportu publicznego, to przynajmniej pokazuje skalę problemu. Bo tak – w godzinach szczytu tłok w U6 to zjawisko z rodzaju „przeżyj to sam”. Bliskość z nieznajomymi zyskuje nowe, niestety dość aromatyczne, znaczenie. A mieszają się zapachy przeróżne, kulinarne, egzotyczne i higieniczne.
W szranki z U6 staje, tramwaj, o ironio, nr 6, który znany jest z wdzięcznego przydomku „Orient Express”. To taki mały przegląd świata, gdzie spotkasz każdą twarz, usłyszysz każdy język i poznasz każdą woń, jaką da się sobie wyobrazić. Krótkie przejazdy po Wiedniu nabierają tam wymiaru intensywnej wycieczki przez różnorodność i chaos w miejskiej wersji. Co wybierasz? Twój wybór, twoja odwaga.
12. Nie wiedzieć jak się nazywa aktualna żona/partnerka Lugnera
Największy towarzyski grzech w Wiedniu! Richard Lugner, czyli wiecznie błyszczący „Mörtel”, był postacią, której życie prywatne śledzono niemal z takim zaangażowaniem, jak wybory papieża – zwłaszcza gdy nadchodził czas słynnego Balu w Operze. To właśnie wtedy wszyscy z wypiekami na twarzy czekali, kogo tym razem zaprosi do swojej loży – i czy będzie to gwiazda Hollywood, ikona mody, czy kolejna „ekscentryczna” partnerka z jego barwnej galerii. Lugner znał się na robieniu zamieszania i przyciąganiu uwagi, co czyniło z jego życia coś na kształt narodowego reality show.
Nie wiedzieć, jak nazywa się jego aktualna żona czy partnerka, było więc błędem wręcz niewybaczalnym – takim, który mógł zaprowadzić na społeczny margines plotkarskich rozmów przy kawie. Ale, drogi czytelniku, czas na aktualizację – z żalem informujemy, że Pan Lugner odszedł od nas w 2024 roku. Jego legenda jednak nie zniknie, a pytania o jego partnerki wciąż będą przedmiotem anegdot i nostalgicznych wspomnień wiedeńczyków. Tak więc – warto sięgnąć po wspomnienia, przynajmniej po to, by nie być na bakier z najważniejszymi postaciami austriackiej sceny towarzyskiej.
13. Na kartofle mówić ziemniaki…
Ach, te lingwistyczne pułapki! W Austrii nie ma czegoś takiego jak kartofle (Kartoffeln). Tutaj rosną Erdäpfel, czyli dosłownie „jabłka ziemne”. Brzmi bardziej wyrafinowanie? Pewnie! A jeśli po wielu latach nadal kupujesz „ziemniaki”, to czas na odrobinę refleksji nad swoją integracją kulturową.
Podobnie jest z Schlagsahne – niemiecka bita śmietana tutaj nazywana jest Schlagobers. Różnica może wydawać się subtelna, ale w Austrii te subtelności potrafią robić różnicę, przede wszystkim w sercach lokalnych purystów językowych. A co z Schmand? No cóż, w Austrii to pojęcie nie istnieje, i tłumaczenie, że chodzi o kwaśną śmietanę, nie przyniesie zbyt wielkich efektów. Mów też Karotten, nie Mohren, Topfen nie Quark i wiele podobnych rzeczy, bo to co najbardziej dzieli Austriaków i Niemców, to ich wspólny język.
14. W kawiarni zamówić Cappuccino, a w Heurieger piwo
Nie, nie i jeszcze raz nie. Kawiarnie wiedeńskie to więcej niż miejsca z kawą – to dziedzictwo kulturowe chronione przez UNESCO. Przekraczasz próg takiej kawiarni, a wchodzisz w świat z całym zestawem etykiety i tradycji. Cappuccino? Możesz spróbować, ale gotuj się na chłodne spojrzenie kelnera. Tutaj zamawia się Melange (coś pomiędzy kawą z mlekiem a cappuccino), Kapuziner (z kroplą bitej śmietany), Franziskaner (wersja z większą ilością śmietanki), albo Fiaker (kawa z alko). To nie kawiarnia na rogu w Rzymie, więc zamawiając „cappuccino” możesz co najwyżej usłyszeć pełne politowania „Sind wir in Italien?” (Jesteśmy we Włoszech?). Więcej o rodzajach kaw w Wiedniu znajdziecie tutaj.
A teraz przenosimy się do Heuriger – lokalu, który funkcjonuje na prawach cesarskich. Tutejsza filozofia jest prosta: serwujemy tylko wino i produkty własne właściciela. Piwo? Nie ma opcji (bo jeśli jest, to jesteś już w restauracji przypominającej heuriger) – i raczej nie próbuj wywołać tematu, bo jedyne, co Cię czeka, to uprzejma odmowa i sugestia, żeby spróbować Grüner Veltliner albo Gemischter Satz. Bo Heuriger to celebracja wina w najczystszej postaci – bez domieszek, bez kompromisów.
Więc jeśli chcesz być „po wiedeńsku” autentyczny, odłóż cappuccino na bok i zanurz się w Melange, a w Heurigerze sięgnij po kieliszek wina, zamiast szukać beczki z piwem. Proste zasady, które zapewnią Ci uśmiech na twarzach Wiedeńczyków i kilka mniej dziwnych spojrzeń.
15. Zaopatrywać się w wodę niegazowaną w butelkach
Chcesz płacić za coś, co masz w kranie za darmo i płynie prosto z alpejskich źródeł? Wiedeń szczyci się jedną z najlepszych wód kranowych na świecie – prosto z gór, czysta jak łza i chłodna niczym poranna rosa. Napijesz się jej też z publicznych hydrantów i wodopojów. Nie warto przepłacać za wodę w butelkach i generować plastikowych śmieci, bo w kranach mamy do czynienia z prawdziwym cudem natury – darmowym, smacznym i ekologicznym.
Wiedeńska woda rozpoczyna swoją podróż w Alpach w Styrii i Dolnej Austrii. Do Wiednia dociera w jakości wody pitnej nie później niż 36 godzin później, bez użycia pomp i pod najściślejszą kontrolą. Nie bez powodu Wiedeń jest najbardziej przyjaznym do życia miastem na świecie!
Kto ma jakieś dodatkowe wskazówki?
PS. Post traktujemy z przymróżeniem oka.